Liberalna polityka społeczna – państwo, społeczeństwo, solidarność

Ciekawy artykuł Jarosława Makowskiego z Liberte! – przeczytaj

 

Liberalną politykę społeczną tworzyłaby swoista triada: państwo, które jest elastyczne, społeczeństwo, które jest przyzwoite, solidarność, która jest osią relacji międzyludzkich

Na pierwszy rzut oka wydaje się, że w stwierdzeniu „liberalna polityka społeczna” jest tyle samo sensu, ile w stwierdzeniu „drewniane żelazo”. Tym bardziej w Polsce, gdzie podział jest prosty jak schemat cepa: albo polityka jest liberalna, a dokładniej neoliberalna, albo polityka jest społeczna, czyli rozdawnicza. Tertium non datur.

Pierwsza oznacza, że główna rola państwa sprowadza się do trzymania w ryzach finansów publicznych i deficytu. Państwo musi być małe. A to oznacza: ograniczanie programów społecznych, w których ramach – jak twierdzą neoliberałowie – utrzymuje się „leni” i „darmozjadów”. Dalej: państwo jako zarządca jest zawsze niewydolne. Dlatego rodzimy dogmat brzmi: ograniczać państwo, ile tylko się da; prywatyzować, ile to możliwe. Im mniej państwa, tym lepiej. Tylko w ten sposób rozkwita wolność człowieka i wolny rynek.

Druga, rzecz jasna, przeciwstawna koncepcja mówi, że państwo ma być duże, gdyż na nim spoczywają określone zadania względem ludzi – szczególnie tych wykluczonych. Potrzebujemy więc silnych instytucji państwowych, by chronić – na wolnym rynku, który jest dobry tylko dla najsilniejszych – tych, którzy są w najmniej uprzywilejowanej pozycji. Wolny rynek jest dobry, o ile znajduje się pod ścisłym nadzorem państwa. I jest przez państwo ograniczany.

Jasne, że tak ostra alternatywa jest szyta grubymi nićmi. Sęk w tym, że ta logika, choć może nie w tak skrajnych postaciach, wyznacza pole naszych dyskusji o polityce społecznej. Tymczasem żyjemy w zbyt skomplikowanym, niepewnym i naszpikowanym ryzykiem świecie, by pozwolić sobie na nakreślony rodzaj topornego myślenia – myślenia, pozbawionego za grosz wyobraźni.

I o tę właśnie społeczną i polityczną wyobraźnię apeluje niemiecki politolog Claus Leggewie, który w swoim dekalogu, jak naprawić nasz świat, pisze o konieczności ufundowania nowej umowy społecznej: „Nowa umowa społeczna to połączenie nadającego formę państwa i większej aktywności obywateli. Sprawia, że są oni bardziej społecznie i ekologicznie odpowiedzialni. Jednocześnie jednak mają więcej nowych możliwości do współdecydowania, współdziałania i współokreślania”. I dalej: „Yes, we must! Wielkie zmiany wymagają jednak konstruktywnej fantazji i inicjatywy, a także rozważenia, co jest ważniejsze – bezpośrednie uniknięcie zła czy długotrwałe dobro w bardziej odległej przyszłości i otoczeniu”.

Czy zatem, zmuszając do wysiłku naszą wyobraźnię i intelekt, jesteśmy w stanie pomyśleć o takiej polityce społecznej w Polsce, która by łączyła elementy liberalne z elementami solidarnościowymi? Moim zdaniem jest to możliwe. Ba, nawet konieczne w obecnej, kryzysowej sytuacji. Taką nową politykę społeczną tworzyłaby swoista triada: państwo, które jest elastyczne, społeczeństwo, które jest przyzwoite, solidarność, która jest osią relacji międzyludzkich.

Znakiem szczególnym naszych czasów jest niepewność i ryzyko. Oznacza to, że żyjemy dziś w dynamicznej rzeczywistości politycznej, społecznej i gospodarczej. Więcej, jedyną stałą rzeczą w obecnym świecie jest to, że zmienia się ona w zawrotnym tempie. Czas i przestrzeń nie mają już znaczenia w tym sensie, że wszystko dzieje się tu i teraz. Na naszych oczach i naszym kosztem. Tej bezwzględnej dynamiki doświadczamy poprzez zawartość naszych portfeli, choćby przy okazji gorszych danych na temat europejskiej czy amerykańskiej gospodarki.

Państwo, które nie reaguje na radykalne zmiany geopolityczne i finansowe, popełnia więc ciężki i niewybaczalny grzech. Podobnie dyskwalifikująca politycznie jest niezdolność do korygowania przez rządzących podjętych wcześniej decyzji (vide OFE), jeśli się okazuje, że rzeczywistość negatywnie je zweryfikowała. Także jeśli idzie o programy społeczne czy rynek pracy. Dlatego dziś, w dobie płynnej nowoczesności, cnotą jest nie tyle trzymanie się jak pijany płotu swoich pierwotnych założeń, ile kreatywność w niwelowaniu niepożądanych skutków nieprzewidywalnych i niezawinionych przez nas globalnych procesów.

Mimo to przekonuje się nas, iż to my, obywatele, mamy być w ponowoczesnym świecie elastyczni. Mamy sobie radzić sami w każdej sytuacji: kształcić, podnosić kwalifikacje, zmieniać pracę jak rękawiczki, tak by dopasować się do nieprzewidywalnych warunków. Jednak nowy sposób myślenia o państwie, który chcę tu przedstawić, zakłada odwrócenie tych ról. Nie tyle obywatel ma być elastyczny (co nie znaczy, że ma być pasywny!), ile elastyczne ma być także państwo. Takie państwo potrafi adekwatnie reagować na nieprzewidywalne sytuacje, by nie tracić z oczu naszego bezpieczeństwa. Elastyczne państwo nie boi się brać na siebie zobowiązań, których pojedynczy ludzie nie są dziś w stanie sami dźwigać.

Posttradycyjne państwo ma więc nową treść – w morzu niepewności ma dawać ludziom poczucie życiowego bezpieczeństwa. Ma też nową formę – nie może się zachowywać jak słoń w składzie porcelany, ale musi czujnie przyglądać się zmianom, by móc adekwatnie i szybko na nie reagować. Nie tyle ma działać w pojedynkę (wszak obecny świat to naczynia połączone), ile musi nauczyć się zdolności tworzenia sojuszy, by – szczególnie w ramach takiego organizmu jak UE – móc forsować pożądane przez siebie zmiany i osiągać zamierzone cele.

Jeśli nawet my, obywatele, nie stawiamy dziś państwu dużych wymagań, gdyż tak zostaliśmy przez ostatnie 20 lat wytresowani przez neoliberalną ideologię, to nowoczesne państwo musi zacząć wymagać samo od siebie. Metamorfoza państwa jest dziś koniecznym warunkiem tego, byśmy – poprzez nasz wspólny i solidarny wysiłek – mogli w jak największym stopniu „kolonizować” nieprzewidywalną przyszłość.

Tym bardziej że na początku XXI w. siły i liberalizmu państwa nie mierzy się liczbą posiadanych czołgów i rakiet, ale sprawnością zapobiegania i usuwania klęsk typu powódź czy susza. Liberalnego i silnego państwa nie poznaje się po tym, jak żyje się najbogatszym, ale po tym, jak żyje się najbiedniejszym. Tak rozumiane silne państwo nie jest dla podatnika obciążeniem, ale gwarancją, że płacąc wyższe podatki, w każdej chwili może na swoje państwo liczyć. Bo, jak dobrze wiemy, gdy trwoga, to do państwa!

Historia wymyśla słowa, które potem kształtują historię. Taki los jest udziałem słynnej formuły, której autorką jest Margaret Thatcher. „Społeczeństwo? Nie ma czegoś takiego. Są tylko indywidualni mężczyźni i kobiety, są też rodziny”. To stwierdzenie jest, rzecz jasna, tyleż błyskotliwe, co bałamutne. Nie chcę przez to powiedzieć, że nie ma indywidualnych kobiet czy mężczyzn, gdyż jest tylko społeczeństwo. Sęk w tym, że logika alternatywy jest tu fałszywa. Jest bowiem i tak, że są kobiety, i tak, że są mężczyźni, którzy tworzą społeczeństwo, wspólnotę, gdyż pozostają – czy tego chcą, czy nie – na siebie skazani. Zatem pytanie nie brzmi: „Czy społeczeństwo istnieje?”, ale: „Jak budować przyzwoite społeczeństwo?”, „Jak dobrze żyć razem?”.

Po pierwsze, przyzwoite społeczeństwo to takie, w którym ludzie są szczęśliwi. Już Adam Smith, ojciec ekonomii liberalnej, notował z wrodzoną sobie przenikliwością: „żadne społeczeństwo nie może być kwitnące i szczęśliwe, jeśli większa część członków takiego społeczeństwo jest biedna i nieszczęśliwa”. Powtórzę, dobrego społeczeństwa nie poznaje się po tym, jak żyje się najbogatszym, ale po tym, jak żyje się najbiedniejszym.

Po drugie, przyzwoite społeczeństwo to takie, gdzie ludzie mają poczucie, że współpraca nie jest przekleństwem. Dziś żyjemy we wpajanym nam przekonaniu, że im bardziej jesteś konkurencyjny, tym bardziej jesteś użyteczny. To kolejny przykład myślenia na skróty. Korzyści z nasilenia konkurencji należy postrzegać bowiem nie jak stale rosnącą funkcję liniową, lecz jak parabolę zwróconą ramionami do dołu.

Do pewnego stopnia konkurencja rzeczywiście jest potrzebna, bo eliminuje niezdrowe zachowania i podnosi efektywność gospodarki. Ale od pewnego progowego poziomu nasilenia zaczyna być coraz bardziej destrukcyjna. Ludzie zaczynają coraz mocniej koncentrować się na tym, co mogą z interakcji z innymi wynieść dla siebie, przy czym chodzi głównie o wartości twarde, materialne, mierzalne. Pojawia się wyścig szczurów, w którym empatia, poczucie solidarności czy miłość bliźniego stają się kulą u nogi. To bardzo niebezpieczne zjawisko, zarówno dla jednostek, jak i całego społeczeństwa – zwłaszcza w kryzysie. A przecież, kiedy ludzie z sobą współpracują, co pokazują liczne zdarzenia krytyczne, np. powodzie, wszyscy na tym zyskujemy. Kiedy bezmyślnie konkurujemy, wszyscy na tym tracimy.

Powyższą prawdę doskonale rozumiał liberał z krwi i kości John S. Mill, gdy pisał: „Wszelkie wzmocnienie więzi społecznej i wszelki zdrowy rozwój społeczeństwa czynią każdego coraz bardziej zainteresowanym w liczeniu się z cudzą pomyślnością” („Utylitaryzm. O wolności”).

Ten wspólnotowy aspekt polityki daje się już nawet zaobserwować w USA, gdzie przecież do niedawna panowało przekonanie, że jeśli odnosisz sukces, to jest on tylko i wyłącznie twoją zasługą. Ze świecą trzeba by szukać polityka, który kwestionowałby owo przekonanie – a jeśli nawet, to nie miał co marzyć o zwycięstwie. Tymczasem dogmat ten złamała Elizabeth Warren. I wygrała senatorski fotel ze stanu Massachusetts.

Warren w czasie kampanii podczas jednego ze swoich przemówień – film na portalu YouTube stał się z miejsca hitem – powiedziała, że wbrew republikańskiej mantrze nikt nie stał się milionerem tylko dzięki sobie. Korzystał ze szkół, dróg, infrastruktury, które wybudowali wszyscy obywatele. I gdy się dorobił, nastał czas, by zwrócić coś społeczeństwu i ułatwić start kolejnemu dziecku. A zatem, jakby powiedział Zygmunt Bauman, przyzwoite społeczeństwo to takie społeczeństwo, które myśli o sobie, że nie jest dość przyzwoite. I dlatego ma przed sobą jeszcze dużo pracy.

Trudno dziś wyobrazić spotkanie finansistów czy bankierów, o politykach nie wspominając, którzy nie mówiliby zdezorientowanym słuchaczom, że lekarstwem na obecny kryzys finansowy jest solidarność. Pojęcie solidarności nie wróciłoby z taką siłą na salony i do gabinetów politycznych, gdyby nie inne słowo, które także od kilkunastu miesięcy gości na ustach wszystkich. Chodzi, rzecz jasna, o słowo „kryzys”.

Krótko: po swoistym „poście od solidarności”, obserwujemy dziś osobliwy „głód solidarności”.

Logika solidarności winna być szczególnie bliska, ale też zrozumiana w Polsce. Jak pisał ks. Józef Tischner, idea solidarności jest nieśmiertelna, gdyż jej pierwszym fundamentem jest przesłanie znajdujące się w Liście św. Pawła do Galatów. Pisze Paweł: „jeden drugiego brzemiona noście” (6, 2). Cóż to jednak znaczy? Imperatyw jest prosty: „trzeba nieść ciężar drugiego”. Jakkolwiek byłby on ciężki, nie mogę umywać rąk. Nikt przecież z nas nie jest samotną wyspą.

Jako ludzie jesteśmy więc z sobą powiązani. Łączy nas praca i mowa, cierpienie i poniżenie. Czasami także, choć rzadziej, radość i szczęście. Rzadko jednak zdajemy sobie sprawę z tych powiązań. Kiedy jednak rodzi się solidarność, nagle wszystkie one wychodzą na jaw – nagle, niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, widzimy, że mój los jest zależny od drugiego, ale i los drugiego – sąsiada, kolegi z pracy, przypadkowego przechodnia – zależny jest od moich słów, decyzji i czynów. Czyż więc nie jest jasne, że albo będziemy razem, w naszych bólach, troskach i ofiarach, albo nas nie będzie wcale?

Innym aspektem Pawłowego aksjomatu jest i to, że solidarności nie można narzucić człowiekowi z zewnątrz. Nie można przystawić mu karabinu do skroni i powiedzieć: „od teraz musisz być solidarny”. Solidarność woli niemoc niż przemoc. Dzieje się tak dlatego, że rewolucja solidarności jest przede wszystkim wydarzeniem w świecie ducha. A w tej przestrzeni człowiek nic nie musi, ale wszystko może. Ponadto jest tym bardziej autentyczna, im bardziej bezkrwawa. Duch włada poprzez perswazję, notuje Tischner, a nie poprzez strach. Dlatego naprawdę wielka rewolucja jest zarazem świętem wyzwolenia człowieka od strachu przed człowiekiem.

Co nas wyzwala? Dobra wola. Czy ktoś bowiem zmuszał miłosiernego Samarytanina, by pochylił się nad leżącym przy drodze rannym? On pomógł cierpiącemu, bo taka była jego dobra wola. „W gruncie rzeczy, pisze Tischner, wszyscy jesteśmy solidarni, bo wszyscy jesteśmy w głębi naszych dusz ludźmi dobrej woli. Solidarność rodzi się z dobrej woli i budzi w ludziach dobrą wolę. Ona jest jak ciepły promień słońca; gdziekolwiek się zatrzyma, pozostawia ciepło, które promieniuje dalej, bez przemocy. Jej chodzi tylko o jedno: aby jej nie stawiano przeszkód – głupich, bezsensownych przeszkód”.

Solidarność nie potrzebuje wroga lub przeciwnika, by się umacniać i rozwijać: „Ona się zwraca do wszystkich, a nie przeciwko komukolwiek”. Bo człowiek, jeśli żyje podług idei solidarności, zawsze jest z kimś i dla kogoś, a nie sam i przeciwko komuś. Czy zatem przejawem szaleństwa z naszej strony nie jest dziś rezygnacja z solidarności, która ponownie winna stać się osią relacji międzyludzkich?

Liberalizm i solidarność nie muszą się znosić, tak samo jak nie muszą się znosić rozum i wiara. Jednak zbudowanie państwa, które jest elastyczne, społeczeństwa, które jest przyzwoite, i solidarności, która jest osią naszych relacji, wymaga od nas i sporej dawki wyobraźni, i intelektualnej odwagi. Jeśli nie zdobędą się na to liberałowie, to kto? Jeśli nie dziś, w dobie kryzysu, to kiedy?